Strona:PL Bronte - Villette.djvu/424

Ta strona została uwierzytelniona.

Dlaczego sądzona mi była taka męka nadludzka? Dlaczego wyrwany mi został w sposób urągający wszelkim prawom natury ten jedyny mój błysk pociechy, zanim jeszcze zdążyłam zakosztować jego rozkoszy?!
Nie wiem co robili inni: nie mogłam śledzić ich. Zadawali mi pytania, na które nie byłam w stanie odpowiadać; zaglądali wszędzie i przetrząsali wszystkie kąty; robili uwagi z powodu dostrzeżonej tej czy owej zmiany w zawieszeniu ubrań, jakiejś rysy na szybie górnego okienka, czy pęknięcia jej nawet — sama nie wiem zresztą, co mówili.
— Coś — czy ktoś — było — czy był — tutaj — przyznano logicznie.
— O, zabrali mi mój list! — jęczałam i zawodziłam, nie przestając z uporem maniaczki czołgać się po podłodze i obszukiwać jej cal za calem.
— Jaki list? Jaki list, droga panno Lucy? — zapytał znany, o jak dobrze znany mi głos. Czy mogłam wierzyć własnym uszom? Nie! Podniosłam oczy. Czy mogłam zaufać własnym oczom? Czy poznałam brzmienie głosu? Czyżbym naprawdę miała przed sobą autora listu? Czy tym człowiekiem, stojącym obok mnie na ponurym, mroźnym poddaszu, miałby być w rzeczywistości John Graham? Dr. Bretton we własnej osobie?!
Tak. To był on. Wezwano go tego samego wieczora jako lekarza do cierpiącej Madame Kent; on właśnie był owym drugim mężczyzną, obecnym w salle à manger w chwili kiedy wpadłam tam, przerażona upiorną zjawą.
— Czy to był mój list, panno Lucy?
— Tak. Pański własny list. List, który pan do mnie napisał. Ukryłam się tutaj na poddaszu, aby móc przeczytać go w spokoju. Nie mogłam znaleźć żadnego innego kąta, gdzie byłabym zupełnie sama, mając list dla samej siebie wyłącznie. Chowałam list przez cały dzień, nie otworzyłam go nawet aż do wieczora; zaledwie zdążyłam rzucić nań okiem: nie mogę znieść myśli utracenia go. O, mój list! mój list!

36