Strona:PL Bronte - Villette.djvu/462

Ta strona została uwierzytelniona.

— Taka jest pani tego pewna? Otóż oświadczam pani, że nienawidzę „mojego syna Johna!“
„Mojego syna Johna“?! Kogo określa pani w ten sposób? Matka doktora Brettona nie nazwa go tak nigdy.
— Jeżeli nawet nie nazywa, to powinna go tak nazywać. Istny niedźwiedź, uczony błazen!
— Świadomie mówi pani nieprawdę. Mam już zresztą dość tego tematu. Żądam stanowczo, aby pani zechciała uwolnić moje łóżko i ten pokój od swojej obecności.
— Niepohamowana istoto! Spąsowiała pani z gniewu jak mak. Ciekawe dlaczego jest pani taka drażliwa à l‘endroit du gros Jean? — na punkcie grubego Johna — „Joe Anderson, Mój Joe! Mój John!“ Bardzo dystyngowane imię!
Dygocąc z oburzenia, któremu nie mogłam dać wyrazu słownego — nie podobna było przecież wdawać się w spory z tą pustogłową wietrznicą, z tą ćmą o opalonych już nieco skrzydłach — zgasiłam woskowy stoczek, zamknęłam szufladę mojego pulpitu i wobec niechęci opuszczenia pokoju przez Ginevrę, wyszłam ja sama. Ginevra była zawsze dokuczliwe uszczypliwa, teraz wszakże stała się niemożliwie, nie do zniesienia skwaśniała.
Nazajutrz był czwartek, jak zawsze więc, dzień na wpół rekreacyjny. Po śniadaniu ukryłam się w pierwszej klasie. Zbliżała się najgorsza dla mnie godzina — godzina nadejścia listonosza, której tak panicznie bałam się, oczekując jej zarazem w takim samym napięciu nerwów, z jakim nawiedzany przez wizje prześladowcze, oczekuje ich ukazania się. Mniej niż kiedykolwiek wydawało się prawdopodobne, aby mógł nadejść list tego dnia; mimo jednak powtarzania sobie tego nieustannie nie byłam zdolna zapomnieć, że mogłoby to jednak nastąpić. W miarę zbliżania się chwili zwykłego przychodzenia poczty ogarniał mnie coraz większy niepokój, przewyższający nieomal wszystko czego doświadczałam na tym punkcie do owego dnia. Wiał wschodni wiatr zimowy, a ja od niedawna nauczyłam się poznawać na kierunku

74