Strona:PL Bronte - Villette.djvu/508

Ta strona została uwierzytelniona.

była, jak się zdawało, niezadowolona z samej siebie, wyraźnie stropiona. Nawet pan de Bassompierre, zauważył to dziwne jej postępowanie.
— Droga moja, Poluchno — rzekł pewnego dnia — żyjesz zbyt samotnie, w zbytnim oderwaniu od świata. Jeśli, wyrósłszy na kobietę, zachowasz w dalszym ciągu taki nieśmiały sposób bycia, nie nadasz się zupełnie o życia towarzyskiego. Zachowujesz się wobec doktora Brettona jak gdyby był dla ciebie człowiekiem zupełnie obcym. Dlaczego? Czy nie pamiętasz, że, jako mała dziewczynka, szczególnie faworyzowałaś go?
— Owszem, pamiętam, ojczulku — odpowiedziała z lekka oschłym, mimo to łagodnym i naturalnym tonem.
— A teraz nie lubisz go? Co zrobił ci złego?.
— Nic. T...ak, lubię go nawet troszkę; staliśmy się jednak obcy dla siebie wzajem.
— Zeskrob w takim razie ten nalot obcości, zeskrob rdzę przywartą do waszego stosunku wzajemnego. Rozmawiaj z nim więcej, kiedy przychodzi tutaj i nie obawiaj się go.
— Nie jest zbyt rozmowny. Jak myślisz, ojczulku, może to on raczej obawia się mnie?
— O, naturalnie! Czy mógłby znaleźć się mężczyzna, który nie obawiałby się milczącej takiej małej panienki?
— W takim razie powiedz mu kiedyś, żeby nie brał mi za złe mojego milczenia. Powiedz, że taka jestem zawsze i że nie czuję żadnej nieprzyjaźni dla niego.
— Taka jesteś zawsze? Ty?! Mała gadulska, której buzia nie zamyka się ani na chwilę?! Nie, moja mała panienko, to tylko twój kaprys chwilowy, ale nie stały zwyczaj.
— W takim razie postaram się poprawić, ojczulku.
Czarujący był wdzięk, z jakim usiłowała nazajutrz dotrzymać słowa. Przyglądałam się wysiłkowi jej prowadzenia z doktorem Johnem ożywionej, miłej rozmowy na ogólne tematy. Uprzejmość jej wywołała na twarzy jej gościa rumieniec przyjemnego zdziwienia; odpowiadał

120