zdjąć je, wyrównywując poniekąd gestem tym szanse nas obojga.
Rada jestem, mogąc stwierdzić, że w rzeczywistości nie tak bardzo bałam się go, a raczej, stojąc teraz tuż przed nim, nie odczułam wcale grozy chwili. Gdyby też zażądał szubienicy i postronka celem wprowadzenia w czyn wydanego przed dziesięcioma minutami dekretu, mogłabym służyć mu kłębkiem bawełny do haftu z tak uprzejmą gotowością, że musiałaby ta uprzejmość moja w części bodaj złagodzić jego gniew. Nie wykonałam oczywiście tego aktu grzeczności publicznie: podsunęłam mu kłębek ukradkiem, zachodząc z boku katedry, i zahaczyłam go o pręty grzbietu profesorskiego krzesła.
— Que me voulez-vous?[1] — ofuknął mnie głosem, którego dźwięk utkwił w granicach jego klatki piersiowej i krtani, rzucił go bowiem przez zaciśnięte gniewem zęby, zdając się ślubować samemu sobie, że nic na świecie nie będzie zdolne zmusić ust jego do uśmiechu. Początek mojej odpowiedzi brzmiał zdecydowanie bezkompromisowo:
— Monsieur — rzekłam — je veux l‘imposible, des choses inouies;[2] uważając też za najbardziej wskazane przystąpić od razu do rzeczy i stanowczym atakiem zaadministrować mu „douche“, — natrysk — zakomunikowałam mu przyciszonym, ale spokojnym głosem polecenie Zarządu Ateneum, pompatycznie i kwieciście podkreślając konieczność bezzwłocznego zastosowania się jego do otrzymanego za moim pośrednictwem nakazu.
Nie chciał oczywiście słyszeć o tym.
Nie pójdzie. Ani myśli pójść. Nie przerwie wykładu w połowie, chociażby posłały po niego wszystkie połączone władze Villette. Nie zrobi ani kroku nie tylko na rozkaz Zarządu Ateneum, ale na rozkaz samego króla, całego gabinetu i obu Izb po społu.
Wiedziałam jednak, że będzie musiał pójść, że, cho-