tes“. Wzrok Monsieur Paula był tak osobliwy, że nie łatwo było dobrać odpowiednie dla niego okulary, a te właśnie szkła świetnie dopasowane były do jego oczu. Słyszałam niejednokrotnie, jak nazywał je swoim skarbem, nic dziwnego więc, że kiedy nachyliłam się, aby je podnieść, ręka moja dygotała jak liść na wietrze. Byłam jednak bardziej jeszcze zgnębiona, niż przerażona. Przez kilka minut nie śmiałam podnieść oczu na skrzywdzonego przeze mnie tak okrutnie profesora. On sam przemówił pierwszy:
— Là! — rzekł — me voilá veuf de mes lunettes![1] — Mademoiselle Lucy przyzna teraz chyba, że postronek i szubienica w zupełności należały się jej — zasłużyła na nie uczciwie. Już teraz drży w przewidywaniu tego, co ją czeka. Ah, traîtresse, traitresse — zdrajczyni, zdrajczyni! Ma pani teraz czego pani chciała. Dostała mnie pani ślepego i zupełnie bezradnego w swoje ręce!
Odważyłam się wreszcie podnieść oczy... O, dziwo! twarz jego, zamiast pałać gniewem, być groźnie zmarszczona i pożłobiona, rozjaśniona była uśmiechem, zaróżowiona tym samym rozpromienieniem, jakie stwierdziłam na niej owego wieczora w Hôtel Crécy. Nie był ani rozgniewany, ani nawet zmartwiony. Wobec istotnej krzywdy, jaką mu wyrządziłam, okazał się pełen pobłażania. Rzeczywisty, prawdziwie dotkliwy cios, jaki mu zadałam, zniósł z cierpliwością i słodyczą świętego. Fatalny ten wypadek, który, jak mi się zdawało, winien był udaremnić wszelkie moje usiłowania wywarcia na niego skutecznego nacisku, okazał się, przeciwnie, najskuteczniejszym moim sojusznikiem. Oporny, niepodatny na uleganie mojemu wpływowi, dopóki nie zawiniłam niczym przeciwko niemu, stał się wdzięcznie uległy z chwilą, kiedy stanęłam przed nim, jako żałująca, skruszona winowajczyni.
Podrwiwając wciąż jeszcze ze mnie i nazywając mnie „une forte femme — une Anglaise terrible, une petite
- ↑ Masz tobie! Jestem osierocony przez moje okulary!