liczenie nad ich czarem, nad balsamicznym ich zapachem, nad ich niepokalaną czystością: przeprowadzał typowo francuskie porównania pomiędzy „jeunes filles“ — młodymi dziewczętami — i czarownymi kwiatami, jakimi był otoczony; złożył Mademoiselle St. Pierre wielce wytworny komplement z racji szczególnej wspaniałości jej bukietu i wreszcie zakończył oznajmieniem, że najbliższego prawdziwie pogodnego ranka wiosennego zabierze całą klasę na śniadanie za miasto.
— Te przynajmniej spośród uczennic — dodał z naciskiem — które wolno mi zaliczyć do grona prawdziwych moich przyjaciółek.
— Donc je n‘y serai pas[1] — oznajmiłam, nie namyślając się.
— Soit![2] — rzucił za całą odpowiedź i, zebrawszy w jedną naręcz wszystkie kwiaty, wyskoczył jak oparzony z klasy.
I ja także, pozostawiwszy w moim pulpicie robotę, nożyczki, naparstek i zapomniane nieszczęsne, wysadzane muszelkami pudełko, uciekłam na górę. Nie wiem do jakiego stopnia Monsieur Paul był zły i rozgorączkowany, szczerze wyznaję jednak, że ja byłam i zła i rozgorączkowana.
A jednak, przejęta niezwykłym, acz przemijającym gniewem, przesiedziałam na krawędzi mojego łóżka nie dłużej niż godzinę, mając wciąż w pamięci złe spojrzenie Monsieur, jego słowa i minę, gdy już gniew mój rozwiał się i mogłam uśmiechnąć się do całej tej wizji. Trochę żal mi było, że nie wręczyłam mojego pudełeczka. Zamierzałam sprawić solenizantowi przyjemność. Los chciał inaczej.
W godzinach popołudniowych, przypomniawszy sobie, że pulpity w klasie nie są bynajmniej schowaniem nietykalnym, pomyślałam, że należałoby zabrać pudełeczko ze względu na inicjały, wyryte na wewnętrznej stronie wie-