Wiosna nadchodziła w pełni i powietrze ociepliło się nagle. Ta zmiana temperatury wywołała u mnie, jak prawdopodobnie u wielu innych także, chwilowy upadek sił. Byle żywszy ruch powodował w owym czasie niewspółmiernie wielkie moje zmęczenie; po bezsennych nocach następowały dni dziwnej omdlałości.
Pewnego popołudnia niedzielnego, po odbyciu półmilowej drogi do kościoła protestanckiego, powróciłam znużona i wyczerpana, rada że mogę schronić się w zwykłym samotnym moim sanktuarium, w sali pierwszej klasy, gdzie usiadłam, oparłszy ramiona i głowę, niby na poduszce, na pulpicie mojego biurka.
Przez chwilę jeszcze wsłuchiwałam się w brzękliwy szmer pszczół, krążących wśród ukwiecionego berceau i przyglądałam się, poprzez oszklone jego drzwi i świeżo rozwinięte, blado-zielone ulistwienie wiosenne, Madame Beck i wesołej gromadzie jej gości. Podejmowani przez nią tego dnia śniadaniem po mszy rannej, przechadzali się po głównej alei owocowego sadu pod gałęziami drzew, strojnych o tej porze roku w pęki kwiecia o barwie czystej i ciepłej ni to śnieg górski o wschodzie słońca.
Przypominam sobie, że pośród rozbawionej tej grupy przyciągała uwagę moją jedna postać głównie — przystojnej młodej dziewczyny, którą widywałam poprzednio już w domu Madame Beck i o której mówiono mi, że jest „la filleule“ — córką chrzestną — Monsieur Emanuela i że jej matkę, czy ciotkę, czy kogoś innego z jej bliskich kobiecych krewnych, łączyły z profesorem węzły osobliwie zażyłej dawnej przyjaźni.