ono nigdy równie wielkiej przyjemności, jak wówczas, kiedy wymawiane było przez niego. W porę wszelako przekonałam się, że ta dobrotliwość, ta serdeczność, ta muzyka, nie miały ani trochę na względzie własnej mojej osoby; nie były niczym z nią związane: były nieodłączną częścią składową jego samego, były miodem jego usposobienia, balsamem tkliwego jego nastroju; udzielał ich, jak dojrzały owoc poi swoją słodyczą pszczołę, która ją z niego wysysa; rozsiewał je dokoła siebie, jak pachnące rośliny rozsiewają dokoła balsamiczne swoje wonie. Czy miodnik kocha pszczołę i ptaka, których żywi? Czy róża polna rozkochana jest w powietrzu?
— Dobranoc, doktorze Johnie; jesteś dobry, jesteś piękny, nie jesteś jednak mój. Nie należysz do mnie. Dobranoc i niech cię Bóg błogosławi!
Tak zakończyłam moje rozpamiętywanie.
— Dobranoc! — uleciało dźwiękiem bezgłośnym z moich ust; usłyszałam echo tego wyrazu, wypowiedzianego głośno już, tuż obok mnie.
— Dobranoc, mademoiselle, a raczej dobry wieczór; słońce zaledwie zdążyło zajść; mam nadzieję, że dobrze się pani spało.
Wzdrygnęłam się, zatraciwszy równowagę na jedną jednak chwilę tylko. — Znałam głos i wiedziałam z czyich wychodzi ust.
— Czy dobrze mi się spało, monsieur? Kiedy? Gdzie?
— Słusznie pyta pani kiedy i gdzie. Jak się wydaje, przeistacza pani dzień w noc i obiera pani pulpit za poduszkę — przyznać trzeba, twardą nieco.
— Zmiękczono ją dla mnie podczas mojego snu. Niewidzialny ów duszek, nawiedzający moje biurko, przypomniał sobie o mnie. Nie wiem w jaki sposób zasnęłam, mniejsza o to zresztą; fakt, że obudziłam się ciepło otulona i z miękkim podesłaniem pod głową.
— Czy szale zabezpieczyły panią od chłodu?
— W zupełności. Żąda pan podziękowania za to ode mnie?
Strona:PL Bronte - Villette.djvu/602
Ta strona została uwierzytelniona.
214