ka. Ale Messieurs Boissec i Rochemorte nie umieli tego dostrzec. Popełnili błąd kapitalny, biorąc skoncypowaną przeze mnie w ten sposób niedojrzałą pracę za dzieło dojrzałego umysłu, za pracę uczonego.
Nie pozwolili mi jednak jeszcze odejść: kazali mi usiąść i pisać w ich obecności. Kiedy trzęsącą się ręką zanurzyłam pióro w atramencie, i na wpół oślepionymi wilgocią oczami przyjrzałam się białej ćwiartce papieru, zaczął jeden z moich sędziów przesadnie usprawiedliwiać się za takie dręczenie mnie:
— Nous agissons dans l‘intéret de la verité. Nous ne voulons pas vous blesser[1] — rzekł.
Pogarda dodała mi odwagi. Za całą odpowiedz rzuciłam tylko:
— Niech pan mi dyktuje, Monsieur.
Rochemorte podyktował temat: „Ludzka sprawiedliwość“.
„Ludzka sprawiedliwość!“ Co miałam napisać o tym? Zimna, czcza abstrakcja, nie nasuwająca mi ani jednej zapładniającej myśli! Miałam jednak przed sobą Monsieur Emanuela, smutnego jak Saul i ponurego jak Hiob, a obok niego triumfujących jego oskarżycieli.
Przyjrzałam się im obu. Zbierałam się już na odwagę oświadczenia im, że nie mam zamiaru napisać, ani powiedzieć ani jednego słowa więcej, aby uczynić im zadość, gdyż nie odpowiada mi temat dany mi przez nich, a ich obecność, nie daje mi natchnienia do pracy. — Pomimo to, ktokolwiek poważa się wystąpić z cieniem zwątpienia o nieskazitelności honoru profesora Emanuela, znieważa prawdę, której mianuję się głosicielem. Chciałam właśnie powiedzieć to wszystko, kiedy nagła błyskawica rozświetliła mroczne zakamarki mojej pamięci.
Te dwie twarze, spoglądające na mnie spośród gąszczu długich włosów, wąsów i bokobrodów — te dwie zimne, a równocześnie tak zuchwałe, niewzbudzające ufności, mi-
- ↑ Działamy w interesie prawdy. Nie chcemy ranić pani.