wzniosłe uduchowienie wypowiadanych przez niego uwag. Szczytna nadzieja, czy inna tego rodzaju szlachetna pobudka wpłynęła ostatnio w ogóle na całe jego zachowanie w sposób ściągający powszechną uwagę. Myślę, że tego dnia właśnie zamierzał ujawnić motywy swoich usiłowań i cel ambitnych swoich dążeń. Pan de Bassompierre zniewolony był niejako dostrzec kierunek jego myśli i charakter niewypowiadanych wyraźnie, ale wyraźnie zaznaczanych wynurzeń. Nierychliwy w postrzeganiu, był wszelako ściśle logiczny w rozumowaniu: pochwyciwszy wątek, szedł za nim, jako za nicią niezawodną, wiodącą go poprzez długi labirynt mroku.
— Gdzie podziewa się Polly?
— Jest na górze, u siebie.
— Co robi?
— Pisze.
— Pisze? Co pisze? Czy otrzymuje listy?
— Żadnych innych poza takimi, które może śmiało pokazać mi. I... od dawna już zamierzają oboje zwrócić się do pana.
— Gadanie!... Nie myślą wcale o mnie! O starym ojcu! Jestem im tylko na zawadzie!...
— O, proszę pana... Nie w ten sposób!... Tak nie wolno rozumować! Paulina musi sama przemówić w swojej obronie, A i doktór Bretton także musi osobiście bronić swojej sprawy.
— Nieco za późno. Sprawa zaszła już za daleko, jak widzę.
— O, nie, dopóki nie zyskają pańskiej aprobaty, nic jeszcze nie zostało postanowione, ani ustalone — poza tym jedynie, że kochają się wzajem.
— Jedynie?... — powtórzył z goryczą.
Wobec narzuconej mi przez los roli powiernicy i pośredniczki zmuszona byłam brnąć dalej.
— Setki razy był doktór Bretton bliski zwrócenia się do pana, pomimo niepospolitej jednak odwagi, jaką zwykł wykazywać, boi się pana śmiertelnie.
— Ma słuszność, że się mnie boi, Ma najzupełniejszą
Strona:PL Bronte - Villette.djvu/706
Ta strona została uwierzytelniona.
318