Strona:PL Bronte - Villette.djvu/714

Ta strona została uwierzytelniona.

Stała, wpatrzona w niego przez chwilę. Chciała okazać swoją stanowczość, wyższość swoją ponad szyderstwo i niezasłużone wyrzuty: znając charakter ojca, wyczuwając nieliczne słabe jego strony, była przygotowana na scenę, jaka rozegrała się teraz. Nie zaskoczyła jej też ona, jako niespodzianka; pragnęła jedynie, licząc się z możliwością gwałtownej reakcji ze strony ojca, aby nie narażona była przy tym na szwank godność żadnego z nich trojga. Jej własne poczucie godności nie przydało jej się jednak na nic. Załamał się nagle cały z wysiłkiem zdobyty hart jej duszy, oczy zaszkliły się łzami; rzuciła się ojcu na szyję.
— Nie opuszczę cię, ojczulku! — zawołała ze łkaniem. — Nigdy cię nie opuszczę! Nie sprawię ci nigdy bólu!
— Jagniątko moje! Mój skarbie! — szeptał kochający, a mimo to twardy, uparty, nieubłagany ojciec. Nie powiedział nic więcej na razie, a i te nawet dwa wyrazy brzmiały dziwnie ochryple.
W pokoju ściemniło się już. Usłyszałam kroki za drzwiami. Przypuszczając, że może to być służący wchodzący z zapalonymi świecami, otworzyłam, aby uniknąć nagłego jego wejścia. Nie było jednak w przedpokoju żadnego służącego: wysoki mężczyzna umieszczał swój kapelusz na stole, ściągając zwolna z rąk rękawiczki. Miałam wrażenie, że ociąga się z wejściem do pokoju bibliotecznego. Nie wezwał mnie ani znakiem, ani głosem, wyczytałam jednak wyraźnie w jego oczach:
— Niech pani przyjdzie tu, Lucy.
Podeszłam do niego.
Po twarzy jego przemknął uśmiech, kiedy spojrzał na mnie: niczyje usposobienie z wyjątkiem jego własnego jedynie, nie byłoby zdolne uśmiechem wyrazić gwałtownego wzruszenia, jakie miotało nim w tej chwili.
— Pan de Bassompierre jest tutaj? — zapytał wskazując oczami pokój biblioteczny.
— Tak.

326