Dzień, który nastąpił po owej znamiennej nocy letniej, okazał się dniem niezwykłym. Nie znaczy to, aby ujawniły się znaki szczególne na niebie czy na ziemi, ani też nie mam na myśli osobliwych zjawisk meteorologicznych — burz, potopów, czy wichrów zawrotnych. Wprost przeciwnie; słońce wstało nazajutrz wesołe, o świetnej glorii lipcowej. Poranek okrył jej piękno blaskiem rubinów i tak wypełnił ją promiennością różaną, że lała się z niej na ziemię potokiem, rumieniąc jej drogę: godziny rodziły się hoze jak nimfy i, pozostawiwszy na wzgórzach całe swoje zapasy mgieł, wynurzały się wolne od nich: lazurowe, olśniewające, bez śladu cienia, wiodły one rumaki słoneczne w ich obieg prażący, nieskażony plamką chmurki najlżejszej.
Słowem, był to najpiękniejszy z dni, jakimi może poszczycić się najpiękniejsze lato; wątpię wszelako, czy znalazła się poza mną jeszcze jedna mieszkanka pensjonatu przy Rue Fossette, która zwróciła uwagę na ten miły fakt, lub zdołała zapamiętać go. Inna myśl zaprzątała wszystkie głowy: myśl, której i ja poświęciłam nieco rozważań. Wzgląd ten wszakże, który dla mnie specjalnie nie posiadał uroku tak oszałamiającej niespodzianki, który nie zaskoczył mnie nagle w sposób tak zgoła nieoczekiwany, a nade wszystko nie był dla mnie owiany równie nieprzeniknioną tajemniczością i zagadkowością jak dla współtowarzyszek moich, umożliwił mi — z większą swobodą niż im wszystkim — czynienie uwag osobistych i zdobycie się na bardziej objektywną ocenę doznanych wrażeń.