I szedł ulicą Fletnik Pstry,
Uśmieszek pod wąsikiem miał,
Jakgdyby świadom czaru gry,
Z triumfem już się naprzód śmiał.
Wtem mu trysnęły z oczu skry,
Jak z świec, gdy sól się w płomień ciska
Niebieski, skrzą zielone skrzyska —
Do warg wydętych flet przyciska,
I nim dźwięk przebrzmiał tonów trzech,
Szmer powstał, jakby ze stron wszech
Szło z wciąż rosnącym gwarem wojsko.
Gwar rósł, jak kołat cepów w bojsko.
Sypią się z domów tłumnie, rojsko
Szczury, szczuryła, szczurska, szczurki,
Ojce, macierze, syny, córki.
Dyrdają, drepcą tuczne, chude,
Brunatne, czarne, siwe, rude,
Dziadygi, które wiek podcina,
Żbiki o wąsach jak szczecina,
Familij, rodów, szczepów zlep
Z nor wyległ na muzyki lep.
Gnało to za Fletnikiem Pstrym,
Który w tej ciżbie trzymał prym.
Z ulic w ulice tak szedł, krocząc,
A za nim szczury, prąc się, tłocząc,
Aż przyszły nad brzeg rzeki Wezer,
Wpadły i w niej się potopiły.
Lecz jeden, jak ów Juljusz Cezar,
Salwując cenny swój komentarz,
(Dla szkół potomnych rodzaj piły)
Przepłynął przez ten wodny cmentarz
Do Szczurji, po tej katastrofie,
I opiał ją w poniższej strofie:
— „Gdym dźwięk usłyszał tej fujarki,
Nawskroś mnie słodkie przeszły ciarki,
Jakgdybym zalazł do śpiżarki,
W której zsypują w kosz jabłuszka.
Lub jakby, drzwiczką skrzypiąc, służka
Odmykał „Sezam“ mi w bufecie,
Gdzie smakołyki są ku fecie —
Schab jest, z wątróbek są pasztety,
Chowane tam pod klucz niestety;
Węch mi łaskocze coś jak łój,
Jakby otwarto z tranem słój,
Jakby odbito z masłem sądek,
I słyszę jakby z nieb sklepienia
Głos zmącający mi rozsądek
Bardziej niż psalmodyjne pienia
Przy harfie... Szczęścia łzy mnie duszą...
Głos brzmi: O ciesz się, szczurza duszo!
Świat się stał połciem do złupienia,
Rozległym wzdłuż i wszerz jak błoń,
Więc łup go, jedz go, ćpaj go, chłoń!
I wielka ta z prowjantem kadź
Tuż przed twym nosem!... Kadź bez dna,
Na pogotowiu... Co tu łgać?
Chciałoby się ją zjeść do cna,
Zanurzyć w niej się coś mnie gna,
Żądze łakome tak mnie palą...
I tu mnie Wezer oblał falą.“
Warto było słyszeć, jak z Hamelnu wież
Lud jął w dzwony dzwonić. — „Hej, za tyki bierz!
Pokrzykiwał Burmistrz: — Za kołki, anuże
Wlot mi pozatykać wszystkie nory szczurze!
Stolarz, cieśla, pomóż, a prędzej do djaska!
Ślad wymieść po szczurach, dziury kituj, maź!“
Tak komenderuje Burmistrz, gdy wtem — masz!
Hardo mu na rynku Fletnik rzuca w twarz:
— „Naprzód tysiąc złotych mi spłać, jeśli łaska“
— „Tysiąc złotych!“ — Burmistrz tu ryknął, jak tur.
— „Tysiąc złotych!“ — Rady mu basuje wtór.
Bowiem podczas obrad, zakrapianych suto
Claretem, Mozetem — tyle win napsuto!
Toż za pół tysiąca — rachują ławnicy! —
Samem reńskiem zapchać można pół piwnicy.
Taką sumę płacić komu?... Jakiś cygan,
Drab czerwono-żółty, może sądem ścigan?
A zresztą — rzekł Burmistrz: — spełniłeś zadanie,
Szczury utonęły; co zdechło, nie wstanie
Do życia — przynajmniej takie moje zdanie.
Rzecz prosta, coś acan na piwo dostanie.
Tak, mój przyjacielu, skończone gadanie.
Sprawa załatwiona, masz tu na pół kwarty,
Posil się i ruszaj sobie w świat otwarty,
A ten tysiąc złotych, no, to był żarty.
Panowie, po trudach i nam łyknąć pora.
Tysiąc złotych! Proszę, sumka wcale spora!“
Zbladł Fletnik. — „Głupstwa — rzekł — gadacie!
Mnie pilno, zresztą czuję głód.
Czekają na mnie już z rosołem
W Kalifa kuchni tam — w Bagdacie.
Rosół — takiego nie jadacie!
Tam przyjmą okiem mnie wesołem,
Bo mam skorpjonów tępić ród,
Zapłacą, ile chcę, za trud:
Hojniejsi tam, niż Wasza Mość.
Lecz tym, co we mnie niecą złość
I chcą wystrychnąć mnie na dudka
Inaczej zagra moja dudka“
— „Co? Myślisz, że mnie udobruchasz —
Rzekł Burmistrz: — Nie, jam nie twój kucharz,
Byś mnie traktował zapanbrat,
Rybałcie, któryś tu się wkradł!
Grozisz nam dudką, chmyzie? Groź,
Dmuchaj w nią, choćbyś pękł nawskroś!“
Raz jeszcze w ulic ciżbę wszedł,
Do ust przyłożył fletnię
Ze trzciny, której dano róść wysmukło i szlachetnie.
Wziął ledwie tonów trzy, jak mistrz (od a do zet
W arkanach melodji dętej biegły;
Melodja popłynęła het)...
Wszczął się szelest, powstając z szeptu i w gwar wzrastając —
W hałas, gdy tłum prze, tłocząc się, pchając i szturchając;