Strona:PL Buffalo Bill -57- Olbrzym z opuszczonej kopalni.pdf/8

Ta strona została przepisana.

cze w hotelu, gdzie musiał spotkać się z Dzikim Billem baronem i Małym Lampartem.
Zanim Nick zdołał zorientować się i ruszyć w kierunku korytarza, z hallu hotelowego, do pokoju wpadł baron, gestykulując jak opętany i wrzeszcząc wniebogłosy:
— Naprzód, stary! Cóż to? Jeszcze się nie obudziłeś?... Przecież nasz jeniec umknął! Dziki Bill i Lampart zostali sromotnie pobici, a ten łajdak uciekł, gdzie pieprz rośnie... Dlaczego pozwoliłeś mu uciec?...
— Czy ja wiem?... — rzekł wreszcie Nick. — Nie pytał mnie o pozwolenie i o mały włos wyrzuciłby mnie przez okno. Dał mi tak po głowie, że straciłem przytomność... Czy uprzedziłeś Buffalo Billa?
— Jeszcze nie...
— Na co więc czekasz, do stu tysięcy grzechotników!...
Baron pomknął jak rączy jeleń w kierunku domu chemika, gdzie znajdował się Buffalo Bill, a za nim ruszył Nick. który tym razem nie mógł dotrzymać baronowi kroku, gdyż nogi uginały się pod nim.
Gdy Wharton znalazł się w hallu, zastał niebywałe zamieszanie. Jakiś przerażony portier stał na środku hallu, między połamanymi krzesłami i stołami. Okno również było wybite, a cała podłoga usłana była odłamkami szkła.
— Odrazu mówiłem, że nie należy takich dzikusów sprowadzać do porządnego hotelu... — burczał portier. — Tacy powinni siedzieć w klatkach... Niech pan spojrzy na okno i na te sprzęty Rozszalały bawół nie uczyniłby większych spustoszeń...
— Czy nikt nie mógł go zatrzymać? — zapytał słabym głosem Nick.
— Zatrzymać?!... — wrzasnął portier, tracąc panowanie nad sobą. — Czy widział pan, żeby ktoś mógł zatrzymać pędzący pociąg pośpieszny. Niech pan spyta Hickocka i tego małego Indianina. Dziki Bill pofrunął w tamten kąt, a Mały Lampart został złożony we dwoje jak scyzoryk i wciśnięty pod kontuar... Jeśli pan ma odwagę, może pan ścigać tego dzikusa, ale jestem pewny, że nie będzie z panem grzecznie rozmawiał.
Tymczasem nadbiegł Buffalo Bill. Za nim pędził łysy chemik, a zdyszany baron zamykał pochód.
— Nick!... — zawołał Cody. — Jak to się wszystko stało?...
— Nie mam pojęcia, Buffalo... — rzekł Nick z goryczą. — Jestem szczęśliwy, że wyszedłem cało z tej przygody. Gdyby ten drab mnie chwycił trochę mocniej, ród Whartonów straciłby jednego ze swych najbardziej poważanych członków... Ten olbrzym to wcale nie szaleniec. To bestia sprytna jak lis i... silna jak cztery lwy!
— Gdzie Hickock?
— Hickock i Mały Lampart ścigają olbrzyma... — wtrącił portier.
— l ja mam zamiar tak uczynić, — rzekł Buffalo Bill. — Uciekinier powinien znajdować się jeszcze w mieście, więc może nam się uda...
— Tak... — mruknął baron — ale żeby złapać tego draba, trzeba zmobilizować cała armię...
Buffalo Bill wypadł na ulicę, a za nim pośpieszyli Nick i baron. Ridgman zatrzymał się przez chwilę w hallu, obejrzał spustoszenie, dokonane przez olbrzyma, a potem wrócił do swej pracowni.
Chemik wszedł powoli po schodach do swej pracowni. Drzwi były otwarte, gdyż w pośpiechu nie zamknięto ich przed opuszczeniem pracowni. Ridgman wszedł w zamyśleniu do ciemnego pokoju gdy nagle dwoje silnych dłoni chwyciło go za gardło tak mocno, że biedny chemik nie mógł z siebie nawet wydobyć okrzyku.
Potężne ramiona uniosły Ridgmana w górę jak piórko i po chwili poczciwiec poczuł, że ktoś wiąże mu ręce i nogi i knebluje usta.

Poszukiwania

Na głównej ulicy Phoenix, zwanej Washington Street, życie płynęło zwykłym trybem. Pełno tu było przechodniów, pojazdów i koni, sklepy były otwarte i wszędzie panował gwar ożywionych rozmów.
— Tędy nie mógł uciec... — mruknął Buffalo Bill.
— Oczywiście, — dodał baron. — Wszyscy zwróciliby na niego uwagę.
— Ten drab jest zbyt sprytny na to, aby pokazywać się ludziom, — rzekł ponuro Nick. — Ale po co on wogóle uciekł? Jakie ten łotr ma zamiary?
— Przypuszczam, że pragnie wrócić do kopalni, — rzekł Buffalo Bill. — Widocznie nie ma do nas zaufania.
— W takim razie nie powinniśmy tracić czasu, lecz natychmiast pojechać w kierunku kopalni. Możemy go jeszcze schwytać po drodze, — rzekł baron.
— Na to mamy zawsze czas, — odparł Buffalo Bill. — Konie szybciej przebędą drogę do kopalni niż ten olbrzym. Teraz musimy się upewnić, czy opuścił on rzeczywiście miasto.
W pięć minut później Buffalo Bill i jego dwaj towarzysze znaleźli się w dzielnicy meksykańskiej miasta. Panował tu zupełnie inny nastrój niż w śródmieściu. Domki były małe, przeważnie jednopiętrowe, wszystkie okna były pozamykane.
Dokoła panowała cisza, którą przerywały gdzieniegdzie tęskne tony gitary i cichy śpiew.
— Musimy się rozdzielić, — rzekł Buffalo Bill. — Każdy z nas będzie czynił poszukiwania na własną rękę.
Gdy sylwetki Nicka i barona zniknęły w mroku, Buffalo Bill począł posuwać się ciemną i wąską uliczką. Nagle za rogiem spostrzegł kilka ciemnych sylwetek, które na jego widok szybko zniknęły w ciemnościach.
Jeden z tajemniczych ludzi nie zdołał jednak usunąć się w porę i Buffalo Bill zawołał na niego. Meksykanin zatrzymał się, ale milczał jak zaklęty.
— Nie widniał pan w okolicy olbrzymiego wzrostu człowieka? — zapytał Cody.
— Nie, senor, — odparł krótko Meksykanin.
Buffalo Bill ruszył dalej. Nagle drzwi jednego z domów otworzyły się i tajemniczy Meksykanin stanął na chwilę w pełnym świetle. Cody odwrócił się i zadrżał z emocji. Poznał człowieka, z którym przed chwilą rozmawiał. Człowiek ten miał na sobie zwykły strój pasterzy meksykańskich, tak zwanych vaqueros.
— Ramon... — pomyślał wywiadowca. — Nie mylę się napewno. To Ramon, dowódca bandytów meksykańskich, znanych pod nazwa „Ośmiu Vaqueros“.
Cody nie był pewny co do zamiarów Ramona