Strona:PL Buffalo Bill -79- Córka wodza.pdf/9

Ta strona została przepisana.

Buffalo Bill natknął się przed kilku dniami na owego młodzieńca, który stał naprzeciw straszliwego szarego niedźwiedzia „grizzly“ i z zimną krwią mierzył do niego z karabinu. Kule młodzieńca nie uczyniły jednak poważnej szkody potworowi i kapitan Boyd — tak bowiem kazał nazywać się ów „żółtodziób“ — zginąłby w pazurach bestii, gdyby nie celny strzał Buffalo Billa, który powalił niedźwiedzia na ziemię.
Kapitan Boyd był bardzo powściągliwy w słowach i nie mówił wiele o swej przeszłości. Utrzymywał, że na Zachód przybył w poszukiwaniu niezwykłych przygód, gdyż życie w wielkim mieście nudziło go.
Młodzieniec spodobał się Buffalo Billowi, który był pełen podziwu dla jego odwagi i zimnej krwi w obliczu groźnego niebezpieczeństwa. Ponieważ wywiadowca zdawał sobie sprawę, że dalsza samotna wędrówka Boyda przez dzikie prerie jest nie do pomyślenia, zaprosił go do swego oddziału, ręcząc, że młodzieńcowi nie zabraknie niezwykłych i emocjonujących przygód.
Boyd był młodzieńcem o niezwykle ujmującej powierzchowności. Niewielkiego wzrostu, ale zbudowany bardzo proporcjonalnie, odznaczał się chłopięcą twarzą, z której biły jednak zdecydowanie i odwaga.
Tego dnia, gdy w pobliskim lesie wydarzyły się dwa napady i dwie walki, czterech naszych przyjaciół siedziało spokojnie przy ognisku. Buffalo Bill przyrządzał skromny posiłek, składający się z suszonego mięsa, sucharów i kawy a reszta czekała z niecierpliwością na koniec tych przygotowań.
— Jeśli pan szuka przygód, powinien pan być szczęśliwy, że dostał się pan w nasze towarzystwo... — rzekł Buffalo Bill, gdy wszyscy zaspokoili głód. — Nie rozumiem tylko, w jaki sposób zdecydował się pan na przybycie na Dziki Zachód bez eskorty, ani przyjaciół. Prerie nie są ulicami Nowego Yorku, a Indianie i dzikie bestie niczym nie przypominają wytwornego towarzystwa, jakie zbiera się wieczorami w nowojorskich klubach. —
— Przeżyłem już kilka przygód, ale wyszedłem z nich obronną ręką — rzekł spokojnie młodzieniec. — Czy okolica, w której się obecnie znajdujemy jest szczególnie niebezpieczna dla białych? —
Buffalo Bill swierdził jeszcze raz, że młodzieniec ma bardzo melodyjny, ale nieco za wysoki jak na mężczyznę głos.
— W tej chwili okolica ta jest najniebezpieczniej cy terytorium plemienia Creek, które właśnie wywiadowca.
— Dlaczego? —
— Ponieważ znajdujemy się obecnie na granicy terytorium plemienia reek, które właśnie wykopało topór wojenny przeciwko bladym twarzom. Na czele plemienia stoi niezwykle wojowniczy wódz, zwany Żółtym Niedźwiedziem. Nienawidzi on serdecznie białych i zdobył wiele skalpów... Mam z nim pewien rachunek do uregulowania i dlatego przybyłem w te okolice... Wiem, że ten łotr zabił bez żadnej przyczyny pewnego białego, który był jego jeńcem przez dłuższy czas. Ten biały, którego nazwisko brzmiało Cecil White, przebywał w obozie Creeków prawie dwa lata. Pertraktowano o jego wydanie, ale Żółty Niedźwiedź stawiał warunki, niemożliwe do przyjęcia, aż wreszcie zabił własnoręcznie jeńca. —
— W jaki sposób zamierza się pan zemścić? — zapytał młodzieniec.
— Nie wiem jeszcze, ale mam nadzieję, że uda mi się spotkać z Żółtym Niedźwiedziem. Chcę z nim uczciwie walczyć. Obecnie zadanie nasze polega na tym, aby śledzić Creeków i baczyć na każde ich poruszenie. Władze wojskowe niepokoją się bardzo ruchami Indian w tej okolicy i generał Custer powierzył mi zadanie obserwowania ich. —
— Czy plemię Creek jest jedynym szczepem indiańskim w tej okolicy? —
— Nie. W pobliżu znajduje się wiele wiosek Sjuksów, którzy są zaciętymi przeciwnikami Creeków. Sjuksowie i Creekowie polują na tych samych obszarach, nic więc dziwnego, że dochodzi między nimi do nieustannych zwad i zatargów. Czarny Mustang wódz Sjuksów i Żółty Niedźwiedź wódz Creeków są nieprzebłaganymi nieprzyjaciółmi.
— Chciałbym przyjrzeć się Indianom w ich wioskach — rzekł Boyd.
Buffalo Bili roześmiał się.
— Niech pan tego tak bardzo nie pragnie!... — rzekł. Widok wojowników, tańczących dokoła pala męczarni, nierzadko bywał ostatnim widokiem białego, który zapuścił się niebacznie w te okolice! —
Wywiadowcy nie przypuszczali ani na chwilę, że z poza kępy krzewów śledzi ich para nienawistnych oczu. Oczy te należały do Żółtego Niedźwiedzia, który zdaleka dostrzegł obóz białych i podpełznął na odległość kilkudziesięciu metrów, aby poczynić bliższe obserwacje.
Wódz Creeków był wściekły. Udał się on na wyprawę w okolice obozu Sjuksów, ale został spostrzeżony przez straże i musiał i ciekać. Wartownicy zasypali go kulami, z których jedna przebiła mu ramię. Tylko rączości swego rumaka zawdzięczał Żółty Niedźwiedź ocalenie.
Uciekał kilka godzin, a potem ukrył się wśród krzewów. Gdy ujrzał w oddali obóz czterech białych, postanowił przywołać sygnałem swoich wojowników i zaatakować białych. Obserwował obóz przez pewien czas, a upewniwszy się, że biali są zupełnie sami i nie czekają na żadne posiłki, wycofał się szybko i odnalazł swego konia, którego ukrył w pobliskim lesie.
Po pewnym czasie pogalopował pod osłona drzew do wyniosłego wzgórza i zapalił na jego szczycie małe ognisko. Cienka kolumna dymu ukazała się i zniknęła kilka razy na niebie. Jak nam wiadomo, wojownicy w obozie Creeków spostrzegli ten znak i ruszyli szybko na pomoc swemu wodzowi.
Buffalo Bill i jego towarzysze zamierzali przenocować w obozie, gdyż konie ich były bardzo zmęczone i należał im się solidny wypoczynek. Siedzieli więc spokojnie przy ognisku i gawędzili przyjaźnie.
Pod wieczór w pobliżu ukazał się oddział Indian, który zbliżał się powoli do obozu wywiadowców. Nasza czwórka zerwała się na równe nogi i chwyciła za broń, ale wojownik, który posuwał się na czele oddziału podniósł rękę do góry na znak, że przybywa w pokojowych zamiarach, a potem wysunął się naprzód, zbliżając się w pojedynkę do ogniska.
— To Sjuksowie... — rzekł Buffalo Bill. — Topór wojenny między nimi a białymi jest narazie