— Usiądź na mojem miejscu, zmienię cię trochę przy wiosłach — rzekł do córki.
— Nie, nie, nie mogę doprawdy... byłabym za blisko tego...
Nie dokończyła, ale ojciec jej wiedział, o czem mówi. Nie chciała widzieć przedmiotu, który wlókł się za czółnem, holowany na powrozie.
— Cóż ci to szkodzi? — rzekł do niej, powracając do steru.
— Nie szkodzi mi nic, tylko nie mogę; to silniejsze odemnie.
— Patrzcie! obrzydła ci, jak widzę, nasza rzeka.
— Nie lubię jej.
— A przecież rzeka cię karmi... Daje ci jeść, pić.
Dziewczyna przestała na chwilę wiosłować i zdawała się być bliską omdlenia.
— Jak możesz być tak niewdzięczna. Rzeka była ci karmicielką. Kto ci dawał węgle, które rozgrzewały cię, gdy byłaś mała? — rzeka. Skąd się wziął koszyk, który ci służył za kołyskę i drzewo, z którego wystrugałem do niej bieguny?... rzeka je wyrzuciła.
Na te słowa twarz Lizy wypogodziła się, podniosła rękę do ust i przesłała ojcu pocałunek, poczem zabrała się znów do wiosłowania.
Wtedy właśnie wynurzyło się z ciemności drugie czółno, bardzo podobne do pierwszego, tylko w cokolwiek lepszym stanie. W czółnie tym siedział człowiek, którego kose oczy świeciły w mroku.
— Powiodło ci się znów, Gafferze — rzekł ko-
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/10
Ta strona została przepisana.