Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/110

Ta strona została przepisana.

Odpowiedź ta nie posunęła, oczywiście, ani na włos pana Baffena.
— Bardzo dobrze. Ale, bez urazy pańskiej, czem pan zarabiasz na życie?
— Wszak mówiłem już panu, jakie mam zamiary. Chciałbym zająć posadę u pana i staję właściwie u progu mej karyery.
Pan Boffen był coraz więcej zakłopotany tym szczególnym postulantem, którego nie mógł się pozbyć, z powodu, iż zachowanie się jego było nacechowane wyszukaną grzecznością.
Rzucił oczyma dokoła, jakby szukając ratunku, ale wzrok jego napotkał tylko sąsiednią zagrodę, gdzie hodowano widocznie kury, bo było ich tam mnóstwo, a żadnych natomiast wróbli. Prócz tego, znalazł tam dużo zwiędłych liści i spróchniałego drzewa, ale to wszystko nie dodało mu natchnienia.
— Wybacz pan — mówił dalej nieznajomy — że nie wymieniłem dotąd swego nazwiska. Nazywam się Rokesmith, a mieszkam w dzielnicy Holloway u niejakiego pana Wilfera.
— U ojca Belli?
— Tak, istotnie, gospodarz mój ma córkę, która nosi to imię.
Od rana już dziś to imię „Bella“ prześladowało pana Boffena i powracało mu natrętnie na pamięć. Dlatego też, usłyszawszy je w ustach Rokesmitha, zadziwił się bardzo i powtarzał, kiwając głową:
— To szczególne, prawdziwie, to bardzo szczególne.