i flaneli dla ubogich. Wyrzekli się oboje dawnych przyzwyczajeń i stosunków, oddając się ciałem i duszą zabiegom o swych ubogich, z którymi i dla których zbierali najskromniejsze okruchy ze stołu życia.
— Kochanko! — rzekł do żony rektor Milwey — ci państwo chcieliby adoptować małe dziecko, chłopczyka; sierotę — dodał natychmiast, widząc niepokój, malujący się na twarzy żony.
Dowiedziawszy się, że nie chodzi tu o żadnego z jej malców, pani Milwey wzięła natychmiast do serca sprawę wyszukania sieroty.
— Ja myślę, — rzekł do niej mąż, — że wnuk starej Goody, nadawałby się najlepiej.
— Nigdy w świecie, mój drogi.
— Dlaczego?
— Znasz przecie jego babkę i jej gust do tabaki. Odwiedzałyby nieustannie malca i zasypywałaby go tabaką, wszystkie sukienki byłyby poplamione... nigdy w świecie pani nie dałaby sobie z nią rady.
Pani Boffen, cała w uśmiechach, wdzięczna była niezmiernie pani rektorowej za tak dobre zrozumienie jej życzeń. Rektor wszelako ujął się za małym Goody.
— — Przecież to dziecko nie będzie mieszkało u swojej babki.
— No tak, ale ty wiesz przecież, jak niedelikatna jest stara Goody. Naprzykrzać się będzie państwu nieustannie i nigdy nie będzie zadowolona. Pamiętasz, jak się zachowała ostatnim razem,
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/132
Ta strona została przepisana.