— A więc o cóż chodzi? — spytał Lightwood, widząc wystraszoną minę donosiciela.
— Znalazłem jego czółno, ale...
— Ale co?
— Czółno jest puste i wcale nie umocowane, Gaffera w niem niema, ale za czółnem wlecze się coś, panowie wiedzą, jego zwykły połów. Miał szczęście i tym razem, wyłowił kogoś, ale umknął.
Wszyscy trzej czatujący dżentlmeni podnieśli się, jak na komendę. Skostnieli byli, zziębli, zmęczeni nocą bezsenną. Spojrzeli wszyscy trzej jednocześnie w okna domu, w którym Liza czekała dotąd na ojca. Światełko, jaśniejące za szybami, zamigotało właśnie i zgasło, ustępując świtaniu.
— Gdybym to ja był panem inspektorem — mruknął Riderhood — kazałbym zaraz aresztować dziewczynę. Musiałaby wyśpiewać. Gdybym był inspektorem, mówię panom...
— Ale nie jesteś nim, przeklęty szczurze wodny — przerwał mu Eugeniusz z taką pasyą, że zacny Riderhood zapomniał języka w gębie,
— Ja przecież wiem — mamrotał — wiem przecież, że nie jestem, ale czyż nie wolno człowiekowi się odezwać?
— Człowiekowi tak, ale nie takiemu robactwu.
Inspektor i Lightwood spojrzeli na Eugeniusza, zdziwieni tym wybuchem,
— Co mu się stało? — rzekł Lightwood, ale Riderhood inaczej zrozumiał to pytanie i odniósł je do Gaffera.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/192
Ta strona została przepisana.