Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/304

Ta strona została przepisana.

— Wiesz, co ja myślę — mówiła do Lizy mała Jenny — myślę sobie, co ja zrobię, jeśli się będzie tak dalej rozpijał.
— Umiesz go przecie powstrzymywać — pocieszała Liza.
— Ale gdzietam, coraz z nim gorzej. Wiesz co, jeśli będzie tak dalej pił, jak bydlę, ja mu coś zrobię, ja mu wleję do ust gorącej oliwy, jak będzie spał, albo coś podobnego.
— Nigdy nie zrobisz takiej okropności.
— Doprawdy? a no, może... ponieważ ty tak mówisz. A szkoda, bo by mi to zrobiło wielką przyjemność.
— Przekonana jestem, że sama nie wierzysz w to, co mówisz.
— Myślisz tak, doprawdy, tylko widzisz, ty nie wychowałaś się między pijakami i nie masz słabych nóg i pleców bolących.
Liza próbowała znów rozpogodzić ją i naprowadzić na zwykłe jej marzenia. Ale czar nie działał już. Odbiegły wizye anielskie, a natomiast mała Jenny była już tylko złą, zgryźliwą i zgorzkniałą gosposią, z głową, przepełnioną cyframi, Rachowała, liczyła, odliczała, powracała na ziemię i nie marzyła już o niebie.
A tam na górze przewracał się w śnie pijackim ten, który był wstydem i zgryzotą jej życia. Ileż to razy, gdy Jenny była małem dzieckiem, ręka, która winna była brać ją w opiekę, wlokła ją w błoto, poniewierała, sprowadzając ją z drogi przedwiecznego dobra. Cóż dziwnego, że nie mogła być zawsze aniołem, biedna mała modniarka lalek.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.