— Znakomicie! doskonale! — zawołał Fledgeby.
— A są tacy, co mówią do mnie: Dosyć spojrzeć na was, panie Riah, żeby wiedzieć, coście za ptaszek.
Fledgeby obrzucił go wzrokiem i przyznał w duchu, że ten jego żyd wygląda tak właśnie, jak trzeba, że musi pozostać taki, jak jest, bo jedna zmarszczka więcej lub mniej, inny układ włosów, mniej wytarty chałat i kij mniej sękaty umniejszyłyby doskonałość jego typu. Ten żyd był jego dziedzictwem po ojcu lichwiarzu, którego Riah był niegdyś dłużnikiem.
Fledgeby darował mu ten dług, niewielki zresztą i osadził go tu, jako podstawione narzędzie do różnych spekulacyj. Płacił mu skąpo i ściągał z niego najściślejsze rachunki.
— Słuchaj Riah — rzekł po namyśle — zakupisz mi więcej jeszcze tych ostatnich walorów, to dobry interes, sprawdziłem to, przeglądając książki. Zrozumiałeś mnie?
— Tak jest, wielmożny panie.
— Możesz rozgłosić tam, gdzie należy, że chcesz zakupić masowo te papiery, potem wybieraj najlepsze oferty.
— Dobrze panie.
— To już wszystko. Tylko na przyszłość postaraj się, abym nie potrzebował tak długo dzwonić na ciebie, jak dziś. Gdzieżeś to używał świeżego powietrza, w kominie?
— Na dachu, wielmożny panie. Jest na nim
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/364
Ta strona została przepisana.