w najciemniejszym kącie pokoju, trzymając małego Jonny na kolanach,
— Jakże się miewa drogie biedactwo? — spytała pani Boffenowa, siadając obok babki.
— Źle, bardzo źle, — odparła biedna kobieta. — Nie będzie on już, zdaje się, ani moim, ani niczyim, pójdzie za tamtymi, co już są w niebie. Wie pani, że oni go wołają do siebie i zabiorą go nam z pewnością.
— Och nie, nie, pani Higden, proszę tego nie mówić.
— A przecież, niech no pani popatrzy, jak on to zacisnął mocno prawą rączkę, zupełnie jakby kogoś trzymał za palec.
Tu staruszka odgarnęła kołdrę, którą dziecko było zakryte i odsłoniła małą zaciśniętą piąstkę, którą trzymał na piersiach.
— Tak ciągle robi, niech pani sama powie, dlaczego?
— Czy on śpi? — spytała pani Boffenowa.
— Nie! powiedz dziecko, czy śpisz?
— Nie śpię, — odpowiedział Jonny takim głosikiem, jakby sam czuł litość nad sobą.
— Przyszła tu pani i przyniosła ci konia.
Dzieciak, który wysłuchał z zupełną obojętnością wiadomości o przyjściu pani, ożywił się nieco na wieść o koniu. Otworzył nawet oba oczka i spojrzał na tę fenomenalnie wspaniałą zabawkę. — Koń był za duży, aby go mógł wziąć w objęcia, postawiono go więc przy nim na krześle. Jonny uchwycił rączką za koniec ogona, ale i to
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/416
Ta strona została przepisana.