wdowa Higden była jedynym wyjątkowym okazem. A przecież, milordowie i dżentlmeni, są to uczucia prawie powszechne u znacznej części waszych ubogich bliźnich.
Czy nie warte to zastanowienia?
— Gdybym wiedziała, z czem przychodzicie do mnie — mówiła dalej wdowa Higden — zamknęłabym przed wami drzwi i okna i nie wpuściłabym was do siebie.
Po niejakim czasie wszakże staruszka ochłonęła. Uczciwa, łagodna twarz pani Boffenowej budziła w niej mimowolną ufność. — Usiadła obok drzwi, zawsze mając chore dziecko na kolanach i rzekła znacznie łagodniej:
— Może się zresztą mylę... to widzi pani ze strachu o małego. Niech mi Bóg wybaczy, jeśli zgrzeszyłam. Ja, widzi pani, łatwo się przestraszam, a przytem nie śpię już tyle nocy przy tem biedactwie.
— Ależ droga pani — rzekła Boffenowa — niech się pani nie usprawiedliwia, bo ja czułabym to samo, co pani, w jej położeniu.
— Niech Bóg panią błogosławi za te słowa — odparła stara kobieta.
— Widzi pani — mówiła dalej pani Boffenowa — my nie chcemy przewieźć małego Jonny do zwykłego szpitala, lecz do domu, który jest zbudowany umyślnie dla chorych dzieci. Tam wszystko jest urządzone bardzo dobrze i wygodnie, lepiej niż u mnie, bo inaczej zabrałabym dziecko do siebie. Gdzie miałam rozum, że nie powiedziałam tego pani odrazu.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/418
Ta strona została przepisana.