Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/447

Ta strona została przepisana.

z rękoma skrzyżowanemi na piersiach i spytał od niechcenia.
— A dużo się zdarza dziś mordów i rabunków na waszej rzece?
— Niema ich teraz wcale — zaprzeczyła żywo Placencya.
— Ani jednego?
— Skarżą się trochę od strony Wappiny, ale pan wie, że ludzie chętnie przesadzają.
— To się powinno zmienić.
— Ja to samo zawsze mówię. Poco okradać marynarzy, którzy i tak łatwo puszczają pieniądze.
— Ma pani słuszność, jest przecie wiele innych sposobów wyciągnięcia z nich grosza.
— Jestem tego samego zdania — potwierdziła z zapałem Placencya. — Co innego uczciwy handel, ale te rozboje i kradzieże...
Nie skończyła jeszcze tego zdania, gdy ugodzona została w twarz starym pilśniowym kapeluszem. Czcigodny Riderhood powrócił właśnie do domu, a urywek, zasłyszany z rozmowy córki z nieznajomym, zdał mu się być specyalnie drażliwy.
— Niech mnie powieszą — krzyknął — jeśli wiem, skąd przychodzi ci do głowy to głupie mlaskanie językiem, sroko przeklęła. Pochylił się dla podjęcia z ziemi swej czapki, poczem wyprostował się i groził córce pięścią.
— Proszę zachowywać się przyzwoicie i nie napastować pani, która rozmawia ze mną.
— Proszę, co za ceregiele, nie napastować? A czy pan wiesz, że to moja córka?
— Owszem, wiem.