Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/466

Ta strona została przepisana.

ry Noddy — dosyć już mam tych protektorów i patronatów, czy jak się tam to nazywa. I rzecz sama i tytuł są jednako mało warte.
— Nie irytuj się bez potrzeby, — miarkowała go pani Boffen.
— Owszem moja stara, owszem — pozwól mi wypowiedzieć, co o tem pomyślę, perorował z przejęciem były śmieciarz. — Przecież u nas nie można poprostu krokiem stąpić, aby się wnet nie dostać pod jakiś protektorat. Biorę naprzykład bilet na wystawę kwiatów, lub na koncert, gdzie gra muzyka, biorę i płacę za to dobre pieniądze; po jakiegoż dyabła mam dostawać się z tego powodu pod protektorat jakiegoś pana Tomackick... czy lady Stygle. Jeżeli rzecz jest dobra sama w sobie, to nie doda jej wartości żaden protektor, a jeśli jest zła, to jej żaden protektor nie pomoże. Ale u nas tak, buduje się naprzykład jakiś nowy dom lub zakład dobroczynny i mói się o tem tak, jak gdyby cegły i wapno nic tu nie znaczyły wobec protektoratu. Dziwić się doprawdy należy tym protektorom i protektorkom, że pozwalają tak na poniewieranie swych nazwisk, bo dziś żadne pigułki nawet lub pomada do włosów nie mogą się obejść bez protektoratu. Ciekawa rzecz, czy jest gdzie na świecie kraj oprócz naszego, gdzieby bawiono się w podobne sztuczki.
Wylawszy w ten sposób żółć na bezpłodność patronatów, pan Boffen odzyskał swój zwykły humor i udzielił ostatnich rad starej Higdenowej.
— Nasz sekretarz — mówił do niej — miał wyborny pomysł, układając ten list. Bo przecież