Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/485

Ta strona została przepisana.

— Nie, nie, to się nie może tak skończyć. Pani musi uwierzyć, że nie jestem taki lichy, marny człowiek, na jakiego wyglądam. Są przecie ludzie, którzy znają moją wartość i cenią mnie wysoko, stanowisko moje budzi w niejednym zazdrość.
— Nie wątpię o tem, panie Bradley, mówił mi o tem nieraz Karol.
— A czy wie pani — mówił dalej Bradley, — że znam pewną osobę młodą, inteligentną, bardzo uzdolnioną, która przyjęłaby mnie z całą gotowością, gdybym jej oświadczył moje uczucia.
— Czemuż pan tego nie zrobi?
— Chciałem! dawniej, nim panią poznałem, to też prawdziwe szczęście, żem tego nie zrobił, bo dziś potargałbym te węzły bez wahania.
Liza spojrzał na niego ze strachem.
— Choćbym sam tego nie chciał, stargałbym te węzły i każde inne, byle zbliżyć się do pani. Zamknięty w więzieniu, przeniknąłbym przez mury z łoża śmiertelnego powstałbym, aby upaść ci do nóg.
Dzika energia, z jaką wygłaszał te wyznania miała w sobie coś groźnego: zatrzymał się, aby uderzyć ręką o mur ceglany, otaczający cmentarz, jakby go chciał pokruszyć.
— Człowiek nie zna siebie — mówił dalej. — Nikt nie wie, co w nim tkwi, dopóki godzina nie nadejdzie. Są tacy, dla których godzina ta nie nadchodzi nigdy. Szczęśliwi! o, szczęśliwi! Dla mnie chwila, w której panią ujrzałem, stała się tym momentem. Od tej chwili niema już tu spokoju — po-