Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/487

Ta strona została przepisana.

— A więc?
Słuchał uważnie, skupiając całą siłę woli dla usłyszenia i przyjęcia tej odpowiedzi.
— Jestem panu wdzięczna z całego serca i spodziewam się, że znajdzie pan inną kobietę godną siebie, która da panu tyle szczęścia, na ile pan zasługuje... ale ja nie mogę.
— Czy się pani dobrze zastanowiła? — szepnął głucho Bradley. — Czy nie zostawi pani sobie trochę czasu do namysłu?
— Nie panie, to zbyteczne.
— Czy jest pani pewna, że pani nie zmieni zdania?
— Zupełnie pewna.
— W takim razie — syknął, zwracając się do niej twarzą i uderzając w mur pięścią tak silnie, że zdarł sobie skórę prawie do kości — proś pani Boga, żebym go nie zabił.
Wyglądał w tej chwili tak strasznie, że Liza krzyknęła i chciała uciekać, ale on chwycił ją za ramię.
— Proszę mnie puścić!
Odwróciła głowę i na szczęście dla siebie nie widziała rysów jego, ściągniętych w straszliwym skurczu. Opanował się nadludzkim wysiłkiem woli i naraz twarz jego powlekła się kamienną niewzruszoną maską, jakby zastygłą w śmierci.
— Niech pani nie ucieka, wszak jestem już spokojny.
Zażądała znów, by ją puścił i spojrzała mu w oczy z wielkim spokojem i godnością. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękna; ale spuścił