Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/488

Ta strona została przepisana.

oczy przed jej wzrokiem. Puścił jej ramię i skrzyżował ręce na piersiach.
— Tak! Naturalnie — mruknął. — Wiedziałem dobrze, że to on. Ten pan... Wrayburne.
— Co! co! — przerwała mu Liza. — A więc to jemu grozisz pan w przystępie szału?
Zagryzł wargi, ale nie zaprzeczył.
— Powiedz pan wyraźnie, czy to panu Wrayburne groziłeś pan przed chwilą?
— Nie groziłem nikomu, a tylko...
Liza spojrzała mimowoli na jego rękę zakrwawioną od uderzenia o mur, spostrzegł to i otarł krew rękawem.
— Nie groziłem nikomu — powtórzył — chociaż wiem, że pani przyjmuje tego pana i słucha go pani z przyjemnością, nie tak, jak mnie.
— Pan Wrayburne okazał mi dużo dobroci i względności w dniu śmierci mego ojca.
— Tak, naturalnie, to jest bardzo względny pan i pełen dobroci.
— Zresztą pan go nie znasz, cóż panu do niego? — oburzała się Liza.
— Owszem, znam go i obchodzi mnie on bliżej, niż pani myśli.
— Dlaczego?
— Bo to dla niego i przez niego pani mnie odrzuca. Wiedziałem o tem z góry, idąc tutaj, widzę go jeszcze pomiędzy sobą a panią, wiedziałem z góry, co mi pani odpowie, a przecież przyszedłem tu i mówiłem z panią, czując, że się poniżam. Gdyby pani wiedziała, jak nisko upadłem we własnych oczach!