— I cóż tam Lizo? — spytał, pochylając się nad nią, przed kim to radzisz mi się wystrzegać.
— Ten nauczyciel, pan wie, on pana nienawidzi.
Eugeniusz zaśmiał się, biorąc rzecz całą bardzo lekko. Zrozumiał, że Liza boi się o niego i dlatego nie chce pokazywać się na ulicy w jego towarzystwie, że jednak niepokoiłaby się, gdyby jej znikł nagle z oczu, szedł więc obok niej swobodny, wytworny, uważny na każde jej słowo. Cóż dziwnego, że po scenie, którą przeżyła przed chwilą, wobec niskiego samolubstwa brata i brutalnej złości odrzuconego konkurenta, postępowanie Eugeniusza było dla niej jakgdyby przebłyskiem świetlanym czarodziejskiego świata, do którego wstępu broniły jej gniew, zawiść i wszystkie niskie namiętności, sprzymierzone zda się przeciw niej. Doszedłszy do mieszkania, Liza pożegnała obu swych towarzyszy i powróciła do siebie.
— Bardzo obowiązany za pańskie towarzystwo, panie Riah, — rzekł Eugeniusz do żyda, — ale teraz zmuszony jestem pożegnać pana.
— I ja także życzę panu dobrej nocy, — odparł Riah, — a i ja radziłbym, żeby pan brał życie trochę poważniej.
— Ja zaś pragnąłbym, abyś je pan brał trochę lżej, — rzekł na to Eugeniusz.
A przecież, powracając do domu, zamyślił się sam głębiej, niż tego pragnął.
Mortimer miał słuszność, powtarzał sobie
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/495
Ta strona została przepisana.