— Niech cię Bóg błogosławi, mój drogi Lammie...
Alfred nie pozostał, oczywiście, dłużny z odpowiedzią. Wyglądał dziś świetniej jeszcze, niż zwykle, markując niejako wszystkie charakterystyczne cechy swej urody, jako to: nos za duży, zęby za białe, uśmiech za szeroki, aby był szczery, wyraz oczu zbyt twardy, aby miał być udany.
W czasie przemówienia mały pan Twemlow odwracał się parę razy w stronę Sofronii, w przekonaniu, że ta zadała mu jakieś pytanie. Za każdym razem wszakże pani Lammie rozmawiała z kim innym. Twemlow więc wreszcie doszedł do przekonania, że się omylił. A jednak w chwili, gdy mieli wstać od stołu, usłyszał całkiem wyraźnie swoje nazwisko.
— Panie Twemlow.
Odwrócił się do niej z galanteryą, ale Sofronia patrzyła w talerz, mimo to, usłyszał jej dalsze słowa.
— Nie patrz pan na mnie, ale posłuchaj mnie pan i zrób o co cię proszę. Po obiedzie staraj się pan usiąść przy mnie pod jakimbądź pretekstem. Masz pan duszę prawdziwego dżentlmena, więc mogę panu zaufać.
— Wielki to zaszczyt dla mnie.
— Nie dziw się pan mojemu zachowaniu, które będzie niezgodne z mojemi słowami. Muszę uważać na siebie, bo jestem pilnie strzeżona, a nie chcę, aby kto nas podsłuchał.
Nad wyraz zdziwiony Twemlow przesunął ręką po czole, ona oparła się o poręcz krzesła i za-
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/504
Ta strona została przepisana.