wpaść w ręce tej właśnie firmy — odparł Alfred, zaniepokojony w gruncie.
— Bo widzisz, jakeś tu wszedł, ten żyd spojrzał na ciebie wzrokiem, który mi się nie podobał. Może mi się zresztą wydało, ale na wszelki wypadek wolałem cię ostrzedz.
Alfred słuchał tego posępnie, a Fledgeby patrzył z rozkoszą na sine plamy, występujące na twarz jego przyjaciela, co świadczyło o jego wzruszeniu.
— A twoja żona? — spytał wreszcie — czy wie, że wszystko zerwane?
— Wie, pokazałem jej list.
— Czy była zdziwiona?
— Nie tyle, ile przypuszczam, zdaje mi się, że i cena także sądzi, że za opieszale brałeś się do rzeczy.
— Tak? więc pani Lammie twierdzi, że to moja wina?
— Proszę nie zmieniać znaczenia moich słów — rzekł groźnie Alfred.
— Nie gniewaj się, mój drogi, — bronił się uniżenie Fledgeby — nie miałem zamiaru cię obrażać...
Podali sobie ręce na pożegnanie i Alfred wyszedł zamyślony.
Zostawszy sam, Fledgeby stanął przed ogniem w swym tureckim kostyumie i oddał się medytacyom, któreby można przełożyć na mowę ludzką w tych mniej więcej wyrazach: „Mój kochany Lammie, masz obfity zarost, którego ja się nigdy nie doczekam i którego nie można nabyć za
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/515
Ta strona została przepisana.