Jerzy Simpson, absolutnie ujarzmiony przez wojowniczą Lawinię, urwał natychmiast i milczał już przykładnie aż do nadejścia Reginalda Wilfera, przy którego boku nabierał zwykle nieco otuchy. Wszyscy zasiedli do stołu, a Bella, wierna do ostatka swej roli wdzięcznej kuchareczki, podała sama półmisek z kurczętami, które cherubin, vulgo Rumty, rozkroił na części.
— Powiedz mi Pa, dlaczego te kurczęta są takie różowe, czy to taka rasa?
— Nie, moje dziecko, tylko są niedopieczone.
— To nie może być, obracałam je przy ogniu.
— A jednak, moje dziecko, musimy je jeszcze dosmażyć. — Zabrali się więc oboje do tej dodatkowej akcyi, a właściwie wykonywał ją cherubin Rumty, który po za godzinami biurowemi pełnił w domu wszelkie dodatkowe funkcye gospodarskie, nie naśladując w tej mierze kontemplacyjnego lenistwa swych pierwowzorów z cennych obrazów starych mistrzów, których rola ogranicza się zwykle do uporczywego wpatrywania się w jakiś nieuchwytny punkt przestrzeni. Pani Wilfer patrzyła na to wszystko z twarzą tak tragiczną, że Rumty, zasiadłszy naprzeciw niej, spytał w najlepszej myśli:
— Czy ci niedobrze, duszko?
— Skąd wnosisz to, Wilferze?
— Bo tak jakoś wyglądasz.
— Nie, nic mi nie jest.
— Pozwolisz, skarbie mój, pieczystego. Powiedz, co mam ci nałożyć na talerz?
— Wszystko mi jedno, ten, czy inny kawałek.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/523
Ta strona została przepisana.