deszła dla niej godzina, w której cierpienia i potrzeby życia przestają istnieć, Nie czuła głodu, mimo, że nie jadła oddawna, nie wiedziała, że ranek jest zimny i wilgotny. Wiodła ją jeszcze instynktowna obawa, aby jej kto nie spotkał i nie zaciągnął do domu, który i teraz jeszcze budził w niej obrzydzenie. Szukała więc miejsc ustronnych i unikała widoku ludzi, natomiast czuła coraz wyraźniej obecność tych, którzy odeszli. Słyszała głosy znajome, dostrzegała twarze, widziane we śnie i nadziewała raz wraz opadającą z ramion chustkę, bo roiło się jej, że piastuje w ramionach któreś z dzieci, czy wnucząt i utulić je musi pod szalem. Skoro noc zapadła, znalazła się w jakiemś miejscu nad wodą. Był to kanał przekopany do Tamizy, po za którym sterczał wysoki budynek, podziurawiony oświetlonemi oknami. Nad kanałem ciągnęła się ulica, wysadzona drzewami. Higdenowa osunęła się pod jedno z nich i oparła się o nie plecami. Postawiła przy sobie na trawie swój koszyk, w którym drobne jej towary leżały w wybornym porządku. Drzewo, które jej służyło za podporę, zdało się jej być krzyżem, wspomniała Tego, co skonał na nim i poleciła Mu duszę.
— Dobrze mi tu — myślała — bezpiecznam pod tym krzyżem.
Noc zapadła, a jednak dojrzała jeszcze twarz jakąś pochyloną nad sobą, piękną, choć smutną, twarz młodej kobiety.
— Umarłam już chyba — myślała stara Betty.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/562
Ta strona została przepisana.