— Nie słyszę co mówicie — wyszeptały czyjeś usta.
— Czy nie umarłam jeszcze?
— Nie, nie! przełknijcie trochę wódki. Wychodziłam z fabryki i posłyszałam wasz głos.
— Z fabryki? ach to ten dom z oknami, jakaż to fabryka?
— Papiernia, w której mam zajęcie.
— Dlaczegoż jej nie widzę?
— Bo odwróceni jesteście plecami od tego domu. Proszę, napijcie się, to wam zrobi dobrze; pozwólcie, że wam głowę podniosę.
— Jeszcze nie — wyszeptała Betty.
— Tylko głowę; podniosę ją wam lekko, delikatnie, że was nic nie zaboli.
— Nie, nie trzeba... list... weźcie go... papier...
Liza odgadła, że chodzi tu o list, który stara Betty miała zatknięty za pasem, wzięła go do rąk i odczytała adres. Wyczytała ze zdumieniem nazwisko Boffenów, które nie było jej obce, potem spojrzała na bladą twarz konającej kobiety.
— Znam to nazwisko — rzekła.
— Oddać, im oddać — powtórzyła parokrotnie Higdenowa.
Liza nasłuchiwała z wysiłkiem.
— Nie mogę dosłyszeć — mówiła.
Biedna, biedna kobieta. Zwilżała jej czoło wodą, pochyliła się nisko nad jej twarzą, nie chcąc stracić żadnego słowa, wychodzącego z tych gasnących ust.
— Posłać im... tylko im... — powtarzała Betty.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/563
Ta strona została przepisana.