Zostawiwszy go tam, wbiegł prędko po schodach, powracając do mieszkania, gdzie zastał Mortimera, stojącego przed kominkiem z miną nachmurzoną.
— Poczekaj — rzekł Eugeniusz — umyję sobie ręce po tej wizycie, oczywiście w znaczeniu dosłownem.
— Wolałbym, abyś to uczynił w znaczeniu moralnem — odmruknął Mortimer.
— Cóż chcesz, mój drogi, stworzenie to potrzebne mi jest dla moich widoków, nic bez niego nie wskóram. Ale winszuję ci, żeś się nie uląkł tego szampiona, na dobre cię zamierzał atakować.
— Daj pokój żartom, wszystko to wcale mnie do śmiechu nie pobudza; to doprawdy niegodne ciebie uciekać się do takich narzędzi.
— Ja sam się trochę wstydzę — odparł Eugeniusz, siadając wygodnie w fotelu, — ale co tam! patrz na ten dym, który puszczam z cygara, za chwilę nie będzie już po nim śladu i podobnież ten niewstrzemięźliwy osobnik zniknie wnet bez śladu z mego życia. Pomówmy lepiej o czem innem. Powiem ci coś ciekawego.
— Słucham cię — odparł Mortimer, zapalając również cygaro.
— Wyobraź sobie, że od pewnego czasu jestem szpiegowany i to ile razy wyjdę, zwłaszcza wieczorem lub w nocy.
Mortimer wyjął z ust cygaro i spojrzał podejrzliwie na przyjaciela, oczekując nowej mistyfikacyi.
— Nie, nie, kochany, tym razem mówię cał-
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/587
Ta strona została przepisana.