Wyruszyli więc ną trzygodzinny spacer, idąc bardzo szybko, to znów zatrzymując się dla zużycia cierpliwości Bradleya. Robili marsze i kontrmarsze, a Eugeniusz okazał się niewyczerpany w pomysłach tak dalece, że Lightwood zadawał sobie pytanie, co mogło spowodować człowieka, który był raczej wygodnisiem, niemal leniwym, do ponoszenia tak nadmiernego trudu. Ostatecznie Eugeniusz zaciągnął towarzysza swego w jakąś ciemną uliczkę, poczem odwrócił się nagle, wpadając prawie na nieszczęśliwego Bradleya i rzekł wtedy głośno do Mortimera:
— Patrz tylko, jaką torturę zadaje sobie ten człowiek.
Mortimer spojrzał i zobaczył twarz przerażającą, z ustami posiniałemi i włosami w nieładzie. Nienawiść, zazdrość i gniew wściekły z powodu niemożności ukrycia tych uczuć, nadawały tej twarzy osobliwy, niemal męczeński wyraz. Straszna ta głowa zdawała się pływać w powietrzu, tak dalece okropny jej wygląd zacierał wrażenie reszty sylwetki, tonącej w mroku wieczornym. Mortimer nie był człowiekiem zbyt wrażliwym, a jednak nie mógł wytrzymać tego widoku. Widział wciąż przed sobą tę straszliwą maskę i mówił o niej kilka razy, gdy wrócili do domu. Eugeniusz położył się i zasnął w najlepsze, gdy wśród nocy obudziły go czyjeś kroki. Otworzywszy oczy, ujrzał przy łóżku swem Mortimera.
— Co się stało? Nic złego, mam nadzieję.
— Nic właściwie.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/591
Ta strona została przepisana.