cieczki Eugeniusza, napozór bezcelowe, służą mu tylko dla zmylenia tropu. Doprowadzony do szału tą myślą, postanowił, mimo spóźnionej pory, wtargnąć na dziedziniec sądowy, o ile go tam wpuści stojący na straży szyldwach. Przystąpił więc do niego i, siląc się na spokój, prosił go o wpuszczenie do bramy.
— A czego pan sobie życzy?
— Mam interes do pana Wrayburne, pilny interes. A ponieważ wiem, że jest obecnie w domu...
— Godzina jest zbyt późna.
— To też ja nie mam zamiaru rozmawiać z nim, chcąc tylko rzucić list do jego skrzynki. Szyldwach otworzył bramę, śledząc jednak podejrzliwie natarczywego gościa. Uspokoiło go trochę to, że Bradley poszedł prosto we właściwym kierunku, jak ktoś dobrze obeznany z miejscowością — mógł więc być klientem jednego z prawników. Bradley wszedł cicho po schodach i zatrzymał się w sieniach. Drzwi od mieszkania były uchylone i przedzierała się przez nie smuga światła. Słyszał kroki i dwa głosy, oba męskie.
— Niema jej — pomyślał, — ale mogła być przed chwilą. Nasłuchiwał czas jakiś, ale głosy ucichły. Ktoś zamknął drzwi i światło zgasło. Była to właśnie chwila, w której Mortimer, jakby tknięty przeczuciem, wszedł ze świecą w ręku do pokoju przyjaciela; gdyby widział straszliwą głowę, czałującą pod drzwiami, sen odbiegłby go z pewnością do rana. Na szczęście nie wiedział o niczem, a Bradley zeszedł cicho po schodach i powrócił na
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/594
Ta strona została przepisana.