ulicę. Tu zastał szyldwacha w sporze z człowiekiem widocznie pijanym, który domagał się również, aby go wpuszczono, czemu się szyldwach stanowczo sprzeciwiał.
— Ja mam list, ja także mam list — mruczał pijak — nie ja go wprawdzie pisałem, tylko moja córka, ale list pisany jest w moim interesie i mnie tylko dotyczy. — Nie wpuszczono go, zaczął więc iść za Bradleyem, jakby go chciał dogonić.
— Przepraszam pana, — bełkotał, zataczając się prawie na nauczyciela.
— Czego chcecie? — odparł tamten szorstko.
— Przepraszam pana, — powtórzył, — ale pan zna pono tych adwokatów.
— Nie rozumiem was!
— Patrz pan na to, — mówił pijany człowiek, rozstawiając palce lewej ręki — jest ich dwóch, jak te dwa palce. Jeden to pan adwokat Lightwood, a drugi, zna pan drugiego?
— Dostatecznie, aby wiedzieć, ile wart, — mruknął raczej do siebie Bradley.
— Hurra! dobrze pan mówi, a i ja myślę to samo.
— Nie krzyczcie tak!
— Nie krzyczeć? a dobrze. Ja wiem, kiedy trzeba mówić cicho, a kiedy głośno. Tamten drugi adwokat przedrwiwa sobie z uczciwych ludzi, którzy pracują w pocie czoła, czego on nie potrafi.
— Cóż mnie to obchodzi?
— Co? A bo zmiarkowałem odrazu, że pan i ten drugi adwokat to nie są przyjaciele. Ja zresztą nie narzucam nikomu swojej kompanii. Jak
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/595
Ta strona została przepisana.