Nazajutrz po owej przejażdżce z panią Lammie pan Boffen przyszedł do śniadania w fatalnym humorze. Nigdy jeszcze przykra zmiana, jaka zaszła w jego charakterze, nie zaznaczyła się tak dobitnie, jak tego dnia. Zachowanie się jego względem sekretarza było tak aroganckie i obrażające, że Rokesmith wstał od stołu, nie dojadłszy śniadania, i wyszedł z jadalni.
Bella czuła się za niego oburzona, tembardziej, że po wyjściu sekretarza pan Boffen pogroził mu pięścią i to zanim jeszcze tenże drzwi zamknął.
Zostawszy sama z panią Boffen, Bella spytała ją, co mogło tak rozgniewać jej męża, na co poczciwa ta dama odpowiedziała z westchnieniem, że powód tego gniewu jest jej znany, lecz, że nie wolno jej o nim mówić.
Dzień wydał się bardzo długi Belli, która czuła w powietrzu wiszącą katastrofę, mogącą i jej dotyczyć.
Istotnie, po południu, gdy schroniła się do swego pokoju, zapukał do jej drzwi lokaj, wysłany przez pana Boffen, który wzywał ją do salonu.
Wszedłszy tam, zobaczyła panią Boffen, siedzącą na kanapce, spadkobierca zaś wziął jej rękę i wsunął ją sobie pod ramię, jakśdyby zamierzał spacerować z nią po pokoju.
— Nie bój się, ślicznotko — rzekł do niej. —