— Mnie się widzi — rzekł na to Riderhood — że panu w głowie co innego, jak śluza.
— Sądzicie może, że mnie w głowie matematyka?
Riderhood urwał garść trawy i żuć ją począł w zębach, co nadawało jego dzikiej twarzy wyraz zwierzęcy.
— Ja tam tego nie pojmuję, coś pan powiedział, ale wiem, że panu na myśli ten panicz, co ma dla każdego w pogotowiu różne wyzwiska i psie pyskowanie.
Bradley zrozumiał odrazu o kim mowa, a z oczu jego trysnęła wściekłość.
Spojrzał też natychmiast w górę rzeki.
— Niech się pan nie boi, doścignie go pan jeszcze.
— Więc myślicie, że ja go ścigam?
— Co mam myśleć, sam przecie widziałem.
— A więc tak! — przyznał się Bradley — ale co będzie, jeśli on wysiądzie na brzeg?
— Nie bój się pan, nie zginie panu, musi bestya uwiązać gdzieś czółno, bo je przecież nie weźmie pod pachę.
— Czy mówił co do was, płynąc tędy?
— Co taki ma mówić? — zaklął Riderhood. — Takiemu by pysk zakneblować i jak szczeniaka utopić.
— Przeklęty! — mruknął Bradley.
— Dobrze pan mówi i jabym go tak sklął.
— Jakiż obrót przybiera jego bezczelność? — przemówił Bradley — bo powiedział wam z pewnością jakąś bezczelną uwagę.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/686
Ta strona została przepisana.