— Jaki obrót? A bodaj mu ozór skołowaciał, mówił, że ja już niby tylko do stryczka się nadaję.
— Niech się strzeże! — odrzekł ponuro Bradley — przyjdzie czas, że ci, których on dziś znieważa, nie zlękną się stryczka, a wtedy zadzwoni tu komuś dzwon pogrzebowy.
W chwili, gdy Bradley wymawiał te słowa głosem, stłumionym od wściekłości, Riderhood wypluł powoli trawę, którą żuł dotychczas i rzekł domyślnie:
— A! to już jestem w domu. On płynie do niej.
— Wyjechał wczoraj z Londynu — odparł Bradley — i tym razem jestem pewien, że jest na tropie.
— Teraz pan już wie napewno.
— Tak pewno, jakbym to czytał wypisane tam, na niebie.
— Nieraz już przecie zdawało się panu to samo.
— Ale teraz wiem. Słuchaj: szedłem za nim ślad wślad i nie opuszczę go, dopóki go nie złapię przy niej.
— A wtedy co pan zrobi? — spytał Riderhood.
— Wtedy... powrócę tutaj — dodał po namyśle.
Szli czas jakiś obok siebie, poczem Bradley wydobył z zanadrza sakiewkę, błyszczącą kosztownie, którą otrzymał od swych uczniów i dobył z niej złotego suwerena.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/687
Ta strona została przepisana.