spyta kogobądź z tych, co robią na rzece, a każdy panu powie, że tak jest i tak zawsze bywało.
Bradley uśmiechnął się kwaśno z tej grubej ciemnoty, której nie omieszkałby rozproszyć i sprostować u każdego ze swych uczniów. Tu jednak nie zadawał sobie tego trudu. Patrzył w otchłań wodnego więzienia i nie mógł od niej oczu oderwać, otchłań przyciągała go. — Twarz jego miała w tej chwili wyraz tak dziki, że nawet Riderhood odczuł w niej coś niezwykłego. Dusza tego człowieka, do głębi zmącona, wisiała nad przepaścią, zdecydowana na krok ostateczny, nie wiedząc wszakże jeszcze, czy będzie to morderstwo, czy samobójstwo. Riderhood mówił do niego kilka razy, nie otrzymując jednak odpowiedzi, musiał go wreszcie trącić łokciem.
— Możeby pan spoczął?
— Co? a tak — potwierdził, jakby ze snu zbudzony.
— To może pan przejdzie do mojej izby i prześpi się trochę?
Bradley zgodził się i poszedł za swym wspólnikiem, który wprowadził go do budki, jaką miał nad rzeką i poczęstował nawet kawałkiem solonej wołowiny.
W chwili, gdy krzątał się tak koło swego gościa, Bradley spojrzał mimowoli na końce czerwonej chustki.
— Aha! patrzysz na nią — pomyślał Riderhood — a to sobie ją oglądaj, ile ci się podoba.
Zasiadł naprzeciw swego gościa i powoli, systematycznie rozwiązał i zawiązał czerwony krawat.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/691
Ta strona została przepisana.