Bradley, nie przerywając posiłku, rzucił jedno i drugie ukradkowe spojrzenie na swego gospodarza, jakby notując w myśli jakieś szczegóły dla narzucenia ich nieposłusznej swej pamięci.
— Skoro się panu na sen zbierze, to się pan połóż na mojem łóżku — zapraszał Riderhood — a ja już pana zbudzę na czas.
— Nie trzeba — odparł Bradley — zbudzę się sam...
Zdjął obuwie i rzucił się na siennik Riderhooda, który sam usnął na krześle.
Nazajutrz Bradley był pierwszy na nogach, obmył się pośpiesznie w Tamizie i odszedł w kierunku gospody, w której nocować miał Eugeniusz.
Riderhood patrzył długo za odchodzącym.
Ilekroć ryba jakaś rzuciła się w wodzie, Bradley drżał na całem ciele i rozglądał się dokoła, jakby szukając czegoś.
— Niech mnie powieszą, bratku — mruknął Riderhood — jeśli cała Tamiza wystarczyłaby na otrzeźwienie cię z tej gorączki.
Czekał na niego dzień i noc, ale wśród wielu ludzi, zgłaszających się do śluzy, nie było wcale Bradleya. Na drugi dzień po południu, po dusznym upale, spadła straszna ulewa z piorunami i wtedy dopiero wtargnął do śluzy Bradley z gwałtownością huraganu. Przemoczony był do nilki.
— Widziałem go — rzucił ochrypłym głosem — widziałem ich oboje.
— Gdzie? — spytał Riderhood.
— Tam, gdzie dopłynął, bawić będzie trzy dni, widziałem ich razem, jak szli obok siebie.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/692
Ta strona została przepisana.