zdradziły, jak bardzo obeszła Bradleya ta wiadomość. Nie wyrzekł jednak słowa, a tylko poszedł do okna i oparł się o nie, patrząc niby na wybrzeże.
— Senny jestem! — wyszeptał po chwili — chciałbym jeszcze spocząć.
— I owszem, niech się pan prześpi — zapraszał go Riderhood, który nie przestawał go śledzić i liczył plamy ze krwi rozsiane na jego spodniach.
Bradley położył się, a mimo, że nie zasnął, przeleżał cicho do wieczora. Wstał dopiero, gdy słońce zaczęło zachodzić i wyszedł za próg, gdzie czekał na niego Riderhood, siedząc na kamieniu przydrożnym.
— Powrócę może tu kiedyś, gdy będę miał do was interes — rzekł do niego Bradley — a teraz dobranoc.
— Czekaj no, — mruknął pod nosem Riderhood, gdy tamten już odszedł, — nie ujdziesz pół milki, a będziesz mnie już miał na piętach.
Rzeczywiście, za małe pół godzinki nadszedł jego zastępca, mógł więc puścić się w pogoń za swym gościem. Dopadł go też wkrótce w przyzwoitej oczywiście odległości, a że spędzał właściwie życie na czajeniu się, pełzaniu w mroku, szpiegowaniu i śledzeniu innych, przyszło mu i teraz z łatwością śledzić kroki Bradleya.
Nauczyciel oglądał się niekiedy za siebie, ale nie zauważył nic podejrzanego. Minąwszy drugą śluzę, zawrócił nagle w boczną drożynę, dochodzącą do skraju lasu, gdzie właśnie prowadzono wyrąb. Riderhood szedł za nim, krok w krok, aż doszli znów do brzegu rzeki.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/763
Ta strona została przepisana.