Od tego czasu Jenny prawie nie odstępowała od niego. Stała się cała współczuciem i strzegła chorego z wytrwałością, która nie słabła ani na chwilę. Nie tylko kładła lód na głowę, spełniając z drobiazgową dokładnością wszystkie polecenia lekarza, ale prócz tego pochylona nad nim, śledziła bez przerwy każdy przebłysk świadomości, każde słowo, które wyszło z ust jego. Doszła też do tego, że rozumiała go lepiej od Lizy i Mortimera, i stała się jedynym prawie łącznikiem pomiędzy konającym a światem zewnętrznym. Trudno było zrozumieć, skąd to wątłe stworzenie znajduje w sobie siły potrzebne, by siedzieć tak schyloną, całe prawie dnie, nie spuszczając prawie wzroku z rannego. Nie potrzebując prawie spoczynku, odgadywała każde jego życzenie, poprawiała poduszki, zmieniała ułożenie głowy, a czyniła to wszystko z przedziwną zręcznością, płynącą może z tajemnej sympatyi, ale także i z biegłości, jakiej nabyły jej palce, przyzwyczajone do wyrabiania miniaturowych przedmiotów, służących do stroju lalek. Raz wszakże Eugeniusz zawołał stosunkowo mocnym głosem:
— Mortimerze!
— Jestem przy tobie, najdroższy!
— Zatrzymaj mnie!
— Zatrzymać cię?
— Błąkam się! nie wiem gdzie, jakieś pustki niezmierne, to tak straszne! Powróciłem, ale odejdę zaraz. Nie daj mi odejść.
Jenny wlała mu do ust krzepiącego napoju. Zdawał się trochę uspokajać.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/772
Ta strona została przepisana.