kał, może pan liczyć na mnie, że jej nikomu nie sprzedam, jestem rzetelny człowiek i poczekam do czasu, w którym pan będziesz w stanie wypłacić mi honoraryum.
Tu artysta-anatom westchnął znów i nalał sobie nową filiżankę herbaty.
Silas Wegg, uradowany przyrzeczeniem, postanowił okazać wspóczucie człowiekowi, który miał w posiadaniu jego nogę.
— Zdaje mi się, że pan masz jakieś zmartwienie, panie Wenus. Czy interesa źle idą?
— Nigdy nie szły lepiej.
— Znużyłeś się pan pracą, masz już tego dosyć, a przytem może już i ręka trochę ociężała?
— Nie zgadłeś, panie Wegg. Idzie mi wybornie, rękę mam lekką, jak piórko, ci, którym na tem zależy, znają mnie jako pierwszego w Londynie anatoma. Mam więcej roboty, niż nastarczyć mogę razem z moim pomocnikiem.
— A więc powinieneś się pan czuć zadowolonym.
— Cóż stąd? panie Wegg, cóż stąd. Jestem, jak człowiek zbłąkany, który, wdrapawszy się z trudem na szczyt drzewa, dostrzega u stóp swoich pustynię bez wyjścia. Tak właśnie jest dziś ze mną.
— Cóż to być może? — pytał Wegg.
— Mam lat 32 i jestem kawalerem, chciałbym się ożenić, a ta, którą kocham, godna jest miłości monarchów.
— Rozumiem, nieczuła piękność.
— Nie to, panie Wegg, nie to. Nie podoba się jej moje zajęcie. „Nie życzę sobie” — pisała do
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/78
Ta strona została przepisana.