pienie peronu. Przy świetle latarni gazowych, które właśnie zapalano, twarz jego wyglądała upiornie.
— Pan chory — rzekł ze współczuciem pastor.
— Nie, nie, nic mi nie jest — wybełkotał nauczyciel, podtrzymując się ostatkami woli. — Proszę, niech się pan o mnie nie troszczy. Bardzo jestem wdzięczny, bardzo obowiązany za udzieloną mi chwilkę rozmowy.
Pastor nie miał i tak czasu do stracenia, bo pociąg odchodził. Odwrócił się wszakże raz jeszcze, po to, by ujrzeć, jak Bradley, wciąż jeszcze oparty o słup, rozdzierał sobie krawatkę i zrywał kołnierzyk.
— Panie! — rzekł w drodze do urzędnika stacyjnego, wskazując na nauczyciela — ten pan zasłabł nagle, dostał, jak się zdaje, ataku. — Był to w samej rzeczy atak nerwowy i to w najostrzejszej formie. Bradley patrzył nieprzytomnie i toczył z ust pianę. Uspokoił się jednak w końcu, i wypadek ten nie miał żadnych innych następstw.
Pociąg ruszył z łoskotem, a wydobywszy się z pod sklepienia peronu, pędził ponad ulicami ludnego miasta, zapuścił się w tunel, przeleciał przez most na Tamizie, a, minąwszy rzekę, powrócił do niej raz jeszcze i toczył się równolegle z jej falami, dążąc wytrwale do swego celu, obojętny zresztą na wszystko inne, podobnie jak czas, który nie troszczy się o fale życia i obrazy, jakie odzwierciedlają, zanim utoną wszystkie w bezmiarach przedwiecznego oceanu.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/783
Ta strona została przepisana.