to tam, obracana dziobem, to sterem do brzegu przez zręczną wioślarkę, stosownie do rozkazów, jakie wydawał jej ojciec, który rewidował niejako wzrokiem najlżejszą zmarszczkę na wodzie. Dziewczyna, nie przestając wiosłować, śledziła twarz ojca równie uważnie, jak on powierzchnię rzeki, z tą różnicą, że oczy jej wyrażały przytem coś jakby lęk i grozę. Wszystko to działo się widocznie dziś jak zawsze. Ojciec i córka znajdowali się tu dziś, jak codzień. Omszałe, zamulone czółno, które przystawałoby dako lepiej do dna rzeki, niż do jej powierzchni, odbywało zapewne codzień taką wędrówkę, a osoby które w niem siedziały, szukały czegoś, za czem się już nieraz musiały uganiać. Zwichrzone włosy i broda, zakasane rękawy, odsłaniające żylaste ręce, odzież tak pokryta błotem, jakby była z niego zrobiona, nadawały człowiekowi siedzącemu w czółnie pozór zdziczały.
— Lizo! — rzekł do córki — odwróć czółno. Prąd tu jest zbyt wartki, nie daj się porwać fali.
Dziewczyna usłuchała, a on tak ufał jej umiejętności, że nie troszczył się prawie o ster. Przechylony przez krawędź łodzi, patrzył. W tej chwili słońce wyszło z za chmur, a jeden z zachodnich promieni, który padał prosto na dno czółna, napotkał tam odcisk jakby ciała ludzkiego, owiniętego płaszczem lub całunem i zabarwiał go krwawą czerwienią. Dostrzegła to Liza i zadrżała.
— Co ci jest, Lizo? — zapytał ojciec, który spojrzał na nią i zdał sobie sprawę z jej wzruszenia. — Czy zobaczyłaś co? bo ja nic nie widzę.
Światłość czerwona zgasła, Liza przestała
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/8
Ta strona została przepisana.