Biedny Eugeniusz, tak niegdyś przystojny, wykwintny i zręczny w ruchach, chodził teraz zgięty, o kiju, blady, wyniszczony i wyglądał na własny cień. Podniósł się jednak z łóżka i siły wracały mu stopniowo, a lekarze utrzymywali, że nie będzie bardzo oszpecony.
Pewnego dnia, gdy Liza wyszła z Bellą na miasto, gdyż obie młode pary żyły w wielkiej przyjaźni, odwiedził przyjaciela Mortimer i ucieszył się, widząc go zdrowszym i weselszym.
— Przyszedłeś w samą porę — rzekł do niego Eugeniusz — głowę mam pełną projektów, które muszę wyładować. A przedewszystkiem pomówimy o chwili obecnej. Mój czcigodny rodzic, który jest czarującym światowcem, daleko młodszym odemnie i zdeklarowanym wielbicielem płci pięknej, odwiedził nas w oberży, gdzie leżałem i spędził z nami dwa dni. Mówiąc nawiasem, skarżył się wciąż na niewygody, dla Lizy był bardzo uprzejmy i zauważył nawet, że trzeba zamówić jej portret, co w jego ustach równało się ojcowskiemu błogosławieństwu.
— Widzę, mój drogi, że powracasz naprawdę do zdrowia — rzekł z uśmiechem Mortimer.
— Jest to mój najszczerszy zamiar. Co się tyczy M. C. R., gdy, popłukując sobie usta winem Bordeaux, które kazał sobie podać na mój koszt, zapytał mnie: „jak możesz, drogi synu, pić taką lu-