rozkazała swemu parobkowi — zaciągnij łańcuch na drzwiach, a potem idź na wieczerzę.
Bob wykonał skwapliwie ten rozkaz i wkrótce słychać było tylko ciężkie jego kroki, oddalające się w kierunku rzeki. Panna Potterson została sama z Lizą.
— Moja córko! — mówiła do niej — ileż to razy już doradzałam ci, abyś porzuciła to życie, jakie pędzisz i zaczęła inne.
— To prawda miss, radziłaś mi te pani nieraz.
— Ale ty nie usłuchałaś, słowa moje obiły się o twój upór, zupełnie jakbym mówiła do kominów tych parowców, które przesuwają się codziennie po Tamizie.
— Nie, panno Potterson, to nie to samo, bo kominy parowców nie miałyby dla pani żadnej wdzięczności, podczas gdy ja bardzo, ale to bardzo jestem pani wdzięczna.
— Wstyd mi doprawdy, że się tobą zajmuję, ale w tobie coś jest, może to, że masz taką ładną twarzyczkę, nie wiem zresztą sama, dlaczego tak lgnę do ciebie. O, czemuż nie jesteś brzydką.
Liza nie miała na to nic do powiedzenia.
— Słowem, niema o czem mówić muszę cię brać taką, jaką jesteś i dlatego mówię ci i powtarzam raz jeszcze, daj spokój tym wszystkim historyom na Tamizie i odejdź w świat, a znajdziesz łatwo pracę, jak inne dziewczęta, ja sama dopomogę ci najchętniej.
— Nie miss, nie zrobię tego.
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/88
Ta strona została przepisana.